Szalona osiemnastka w podróży transsyberyjskiej. Część I

Nie jest to wycieczka z walizką wypełnioną sukienkami, letnimi sandałkami i dokładnie rozpisanym harmonogramem, godzina po godzinie. Nie jest to ciepła Sri Lanka i wygodne, hotelowe łóżko. To kilkunastokilogramowy plecak, ciężkie trekkingowe buty i pełno jedzenia „na czarną godzinę”. Tak właśnie wygląda szalona osiemnastka bez tortu, balonów, gości i normalności. To przygoda życia i najlepsze z najlepszych wspomnień😊

Dzień 1
Pobudka o 4, przyjazd na lotnisko, spotkanie z szaloną grupą podróżników i od razu bach(!)- ewakuacja na lotnisku. Na początku nikt nie wie, co się dzieje, ale kilka minut później cała sprawa się rozwiązuje – ktoś zostawił samotną torbę, dzięki czemu 3/4 lotniska jest zamknięte i zrobiło się ogromne zamieszanie. Muszę przyznać, że zaczyna się bardzo interesująco…

Po dwóch godzinach przesiedzianych w samolocie i lądowaniu, idę odebrać plecak. Potem zmierzam do pociągu i podjeżdżam do metra. Metrem z kolei jadę w okolice miejsca, gdzie będę nocować. Oczywiście wszędzie przemieszczam się z dwudziestodwukilogramowym bagażem… Może pierwsze 300 metrów nie jest złe, ale potem to droga przez mękę- czuć jak ciężko jest podnosić nogi i stawiać kroki. Całe szczęście droga nie jest bardzo długa, bo w innym wypadku skończyłabym leżąc na chodniku.
Po zakwaterowaniu w hostelu (pokoje są 6- osobowe z łóżkami piętowymi, na powierzchni 12m2, łazienka jest wspólna dla wszystkich mieszkających w hostelu), idę pierwszy raz spojrzeć na Moskwę. Wymieniam pieniądze w kantorze i „lecę” w okolice Placu Czerwonego, ale tylko próbuje się tam dostać, bo na terenie wspomnianego miejsca wystawiana jest sztuka teatralna- akurat tego dnia kiedy chcę wejść i zwiedzić tak niewielki kawałek olbrzymiego państwa.

Nie mam pojęcia, ile kilometrów przeszłam pierwszego dnia (koło 28), ale było intensywnie. Bardzo intensywnie. Ciepła herbata i coś gorącego do jedzenia to najlepszy z możliwych zakończeń tego dnia.
PS. Jeżeli chodzi o słynne moskiewskie metro, to część z peronów nie robi jakiegoś kosmicznego wrażenia. Jest z miarę zwyczajnie i prosto, ale!  Można znaleźć perełki- piękne, szerokie i wysokie, marmurowe, z mostkami nad metrem albo rzeźbami Rosjan. Jest na co popatrzeć oraz czego doświadczyć. Niby zwykły środek komunikacji, rozpowszechniony na całym świecie, ale te stacje… Po prostu trzeba to zobaczyć.

PS. Ważna sprawa! Termin całej wyprawy jest też niezłą przygodą – od 14 do 30 czerwca, a przecież 14.06 to początek Mistrzostw Świata. Dzięki temu i przez to, oglądanie miasta staje się zarazem cudowne i okropne. Z jednej strony widzę Moskwę jako miasto z mieszającą się kulturą peruwiańską, argentyńską, hiszpańską, meksykańską, panamską i pewnie jeszcze wieloma innymi. Z drugiej strony ogrom kibiców utrudnia życie- tłumy na ulicy i chodniku, wszechobecne krzyki, przyśpiewki… szaleństwo na całego.

2 dzień
Szybkie śniadanie i ruszam z powrotem na Plac Czerwony. Niestety kolejna próba jest również nieudana, ale chociaż zobaczyłam zza barierek mury i mauzoleum Lenina. Trzeba zauważać pozytywne aspekty nawet wtedy, gdy wydaje się, że ich nie ma.
Teraz czas na krótką przerwę na kawę, herbatę i ciacho i ruszam do Muzeum Kosmonautyki. Wszelkie eksponaty- super. Szkoda tylko, że podziałał czas i widać, że wszytko to trzeba by było odświeżyć, dodać trochę automatyki i TŁUMACZYĆ NA ANGIELSKI napisy.

Po godzinie razem z grupą wsiadam do metra i znów jadę na Plac Czerwony, żeby wejść do cerkwi Wasyla- tej kolorowej, najbardziej znanej w Rosji. Kościół jest bardzo duży i przyciąga wzrok, ale to co zobaczyłam w środku zupełnie mnie zaskoczyło. Malutkie pomieszczenia, wąskie korytarze, piękne rzeźby i ikony. Nawet główna sala ma tylko jakieś 30 m2.  Oczywiście większość z rzeczy znajdujących się w środku jest złota i oryginalna, jedyna w swoim rodzaju.
Dopiero koło 19 jem obiad w bardzo ciekawym barze mlecznym. Superciekawym. Na stolikach widzę ceraty, sztućce są aluminiowe, a całość dopełniają marmurowe kolumny… MARMUROWE. W barze mlecznym. Pomyślcie, gdzie w Polsce można coś takiego zobaczyć. Albo nawet gdziekolwiek indziej!
Po jedzeniu- spacer. Gdzie? W okolice Placu Czerwonego! A dokładniej na około niego. Idę, idę, idę i zauważam nad rzeką połowę mostu. Myślę sobie- No dobra, jest coraz dziwniej. Ale zbliżam się coraz bardziej i okazuje się, że to punkt widokowy. No to ciach i lecę tam. Przechadzam się ścieżką położoną między czymś a la łąka i las – taki kawałek natury w środku miasta. Na punkcie tez bardzo fajnie, bo widać panoramę najbliższej okolicy.

Rosja już tego drugiego dnia wygląda dla mnie jak  państwo radykalnych podziałów wśród ludności , tej bogatej i biednej.Niektóre budynki (w centrum Moskwy jest to większość) są wysokie, przytłaczające i oczywiście pozłacane (pozłacane jest prawie wszystko- kopuły cerkiew, kosze na śmieci, pomniki…), a obok stoją komunistyczne bloki. Nie do końca rozumiem poczucie piękna Rosjan. Wszystko wygląda tak dziwnie, że nie wiem, czy jest to na swój sposób oryginalne czy raczej ktoś się pomylił i źle zrobił plany dla inżynierów. Na całe szczęście ludzie są tu mili i pomocni.Na stacjach metra pytają gdzie jadę i pokazują linię, która będzie najszybsza. Mam trochę problemów, bo mało osób zna angielski, ale jakoś daje radę.
Ostatni punkt dzisiejszego dnia to nocna jazda metrem. Tak po 21 jest prawie pusto, więc można na spokojnie usiąść, nie czekać w kolejkach do bramek biletowych… Dużo lepiej iść na stacje tak późno, jak tylko jest to możliwe.
No i ostatni nocleg w łóżku w hostelu…

3 dzień
Leniwie wstaje, dopakowuję plecak (bo opuszczam hostel), coś jem i w drogę. Szybko na peron metra, przejazd pod stolicą i jestem obok dworca, z którego będę odjeżdżała koleją transsyberyjską. Znowu szybko, tym razem pod peron oddać bagaże, bo przecież nie będę wlokła ze sobą tylu kilogramów, a mam do obejrzenia jeszcze kilka rzeczy. Pierwszą z nich jest Arba t- deptak, ulica… coś takiego, jak nasze polskie Krupówki w Zakopanem. Wszędzie pełno sklepów, kafejek, restauracji i ludzi, kolorów, narodowości…

Idę sobie dalej, dalej i widzę kolejny już Pałac Kultury. Po zrobieniu kilku zdjęć wracam na Arbat i idę na obiad do „Kroszka Kartoszka”- malutkiego baru, w którym podają pieczone ziemniaki z różnymi dodatkami – łososiem, kurczakiem i grzybami, warzywami i fetą, parówkami albo boczkiem. Na zdjęciach wszytko wyglądało fajnie i smacznie, a co do realu to było niezłe. Raz mi starczy. Lepiej w ogóle nie zapamiętywać tego doświadczenia…
Znowu biegiem do metra, tym razem do Cerkwi Chrystusa Króla – białego, ogromnego kościoła ze złotymi kopułami. W środku jest przestronnie, kolorowo i pięknie. Chodzę sobie, oglądam, przyglądam się, robię zdjęcia. I trafiam do wejścia na tarasy widokowe. Paweł, nasz lider, mówi, że jeżeli ktoś chce, to może bez problemu sobie wejść, ale indywidualnie. Szybka decyzja i idę z tatą do kasy, płacimy za bilety i zabieramy się za wchodzenie. Naliczyłam 406 stopni – niby nie dużo, ale staram się wchodzić w dość szybkim tempie, bo cała grupa została ma dole. Na samej górze- pięknie. Panorama Moskwy niemalże na wyciągnięcie ręki. Z jednej strony rzeka, trochę dalej wczorajszy punkt widokowy i ulubiony Plac Czerwony. Zauważam też „coś”- chyba jest to pomnik (po późniejszym przeszukaniu internetu dowiaduję się, że na 100% jest to pomnik Piotra Wielkiego, wysoki na 94 metry).
Po Cerkwi czas na spacer w okolicach Kremla. Tym razem (na szczęście, bo wszystkie czerwone cegły obejrzałam z każdej perspektywy) widzę zmianę warty przy Pomniku Nieznanego Żołnierza.
Kolejny punkt to kolacja w tym samym miejscu co wczoraj, a następnie przejazd metrem w okolice dworca kolejowego. Potem zakupy na 3 dni i z pełnymi siatkami człapię do „wydawalni” bagażu i po trochu senna, zmęczona i szczęśliwa, zaczynam myśleć o transsyberiadzie jako o czymś faktycznym. No to co? W drogę!

Karolina Kownacka ,klasa IIILOT

 

Dodaj komentarz