Szalona osiemnastka w podróży transsyberyjskiej. Część IV

zień 13
Pobudka o 5 – tej nie moje marzenie, ale dziś długa droga przed każdym z osobna w tym rozklekotanym busie – około 400 km i kilka godzin w podróży. Szybko jem śniadanie, wynoszę plecaki z jurty i zanoszę wszystko do samochodu. 
O jeździe nie będę nic wspominać, bo się tylko denerwuję, a Wy pewnie nudzicie przy tego typu opisach. Pomińmy więc ten epizod i przejdźmy dalej. Po południu zajeżdżam do jakiejś galerii, w której mam lunch. Oczywiście na szczęście każdy dostaje kurczaka. Nie jest jednak tragicznie, bo do tego podany jest ryż, sałatka z ogórka i colesław oraz zielona herbata i wywar z kości – mam ciarki , jak dowiaduję się o tym ostatnim. Zjadam więc warzywa, a potem zupełnie przez przypadek trafiam do piekarni, w której kupuję ciastko. Kształtem przypomina babkę wielkanocną, ale niższą o połowę, w smaku jest herbaciane, a środek wypełnia biało – różowe nadzienie (twarożek z owocami leśnymi). Słodkie, ale przełamane kwaskowatymi malinami i jeżynami. No i ten posmak herbaty, którą uwielbiam…
Po godzinie ruszam dalej i zmierzam ku parkowi narodowemu. Znowu robimy skok w czasie i już znajdujecie się razem ze mną na miejscu. B mówi, że wszyscy mamy 1, 5 godziny na zobaczenie tego, co zastaniemy na, przy i za ścieżką. Chyba nie ma innego wyjścia jak tylko się zgodzić, więc idę. Pierwsze co da się zauważyć, to tabliczki z mantrami i odpowiednimi do nich ilustracjami (całe szczęście wszytko jest po angielsku, więc da się zrozumieć) po prawej stronie ścieżki. Mantra to takie powiedzenie, złota myśl, która daje wskazówki jak żyć, myśleć i postępować.
Kolejna „rzecz” to górujące nad człowiekiem góry, które porasta las iglasty. Rozglądam się dookoła, przechodzę przez drewniany, ruchomy mostek, wchodzę po schodach i trafiam do świątyni buddyjsko- hinduistycznej. Znowu mieszanina, ale tym razem przed wejściem trzeba zdjąć buty (czyli kościół musi być ważniejszy).
W środku mogę zobaczyć stroje tutejszych… mnichów? Nie wiem kogo, ale ludzi, którzy się modlą i są odpowiednikami naszych księży. A przynajmniej tak mi się zdaje. Dookoła pełno jest obrazów, figurek, świeczek, jedzenia- czyli darów dla Buddy- oraz symboli religijnych.
Po wyjściu ze świątyni i założeniu z powrotem butów, obchodzę dookoła dom modlitwy. Kręcę korbkami, które znajdują się przy ścianach budynku i po spędzeniu dziewięćdziesięciu minut w tym miejscu, wracam do autokaru i przejeżdżam w miejsce, gdzie spędzę ostatnią noc w jurcie. Tym razem jest to coś nieoczywistego. Dlaczego? Nocleg znajduje się w środku lasu, z dała od samochodów, spalin, gwaru i ciepła. Jest spokojniej, kameralnej i znacznie chłodniej, dzięki płynącemu obok potokowi i otaczającemu z każdej strony lasowi. Do jurty idę bez dużego plecaka-bagaż ten przewiezie podstawiony wcześniej samochód. Ruszam. Z początku jest o prostu „fajnie”, ale z każdym krokiem robi się coraz bardziej interesująco. Drzewa rosną gęściej, ptaki śpiewają głośniej… a zabudowa przypomina biwak jurtowy. a’ la pole namiotowe w wakacje. Dodatkowo, żeby dostać się na miejsce, trzeba albo wejść do 4 strumyków- woda po łydki- albo przejść przez kładki. W tej sytuacji nie sądzę, żeby taka forma „kąpieli” była dobra i wybieram mostki. „Mostek”- obalony pień drzewa, umiejscowiony tak, żeby dało się przedostać z jednego brzegu na drugi; brak poręczy, przymocowania do podłoża. Rób co chcesz – ważne, żeby się udało.
Kiedy docieram na polankę obok naszego miejsca, gdzie będziemy spać, odbieram plecak, wchodzę na ogrodzony placyk i idę do jurty żeby trochę odpocząć. Wystrój standardowy, kolory te same… Szybko mija kilkanaście minut i Lider woła wszystkich na kolację. Ryż podsmażany z jajkiem, glonami, papryką czerwoną i zieloną z oliwkami. Mniam. 
Po posiłku zostaję przy stole i pijąc herbatę, śmieję się z żartów i historyjek pozostałych uczestników.
***********
– Wiemy, że jest z nami kilka osób, które niedługo mają urodziny- zaczęła Agata, uśmiechając się w moją stronę- i chcieliśmy złożyć Wam życzenia. 
– Sto lat! Sto lat! – śpiewa 9 osób, podczas gdy ja, tata i Zbyszek stoimy troszkę zszokowani.
Potem dostajemy kartki urodzinowe z życzeniami, mnóstwo uścisków i uśmiechów

18- stka z polską grupą, w Mongolii, w towarzystwie słodyczy z Rosji😊
Ale to nie koniec niespodzianek! Po dobrych kilku godzinach spędzonych przy ognisku wracam do jurty i czekam na kogoś, kto pomoże mi rozpalić w piecyku, bo sama nie umiem, a wiem, że niektórzy mają wprawę. Parę minut później jest już ciepło, więc pomału szykuję się do spania. Piżama, zapach dymu i te sprawy. Zaraz. Co? Spoglądam w prawo i widzę szarą strużkę, wydostającą się z pieca wprost do wnętrza jurty. Na początku jest to mały problem, ale z biegiem czasu jest coraz gorzej. Powietrze staje się mętne, przejrzystość jest znacznie mniejsza, a oczy samoczynnie łzawią. Zachowując trochę rozsądku, szybko otwieram drzwi na oścież i biegnę po pomoc do sąsiedniej jurty. Wbiegam do środka, tłumaczę co się stało i wracam z powrotem. Schylam się i jedyne co widzę, to nic- szare nic. Pachnie wędzonym tofu i nie jest fajnie. 
Szczęśliwie dzięki trzem osobom udaje się uratować sytuację i po kilkunastu minutach jest już znacznie lepiej – da się swobodnie oddychać, nie płaczę się przy każdorazowym mrugnięciu.
Później wszytko już się normuje i dalsza część nocy mija spokojnie.

Dzień 14
Śniadanko, pakowanie i albo przejazd końmi przez las, albo spacer. Wybieram to drugie razem z kilkoma osobami i ruszam. Idę przez łąkę, czyjąś nieogrodzoną działkę i rzeczkę- bez mostka, kładki oraz innych takich bajerów. Schodzę w dół po brzegu i na moment się zatrzymuję, żeby pomyśleć jak nie wpaść po kolana w wodę. Jedyną rozsądną możliwością jest przejście po konarze drzewa, więc tak robię. Stawiam 4 kroki i jestem już tylko 20 centymetry od lądu. Jeszcze chwilka i bez problemu wejdę na trawę. Podnoszę nogę, przesuwam dalej prosto i stawiam. Chlup! Dryfujące drewno wędruje w dół, a kiedy szybko staram się uratować sytuację, wypływa na powierzchnię. Przeźroczysta ciecz doszczętnie moczy but, skarpetę i 15 cm spodni. Świetnie. Po prostu idealnie.
Staram się szybko ogarnąć i idę dalej, dalej przez las i kilka mostków aż do samochodu. Szybko zabieram swój duży plecak, wyciągam suche rzeczy i zmieniam je. Mały kryzys zażegnany, 10 minut czekania na pozostałą siódemkę i ruszam pod pomnik Chingis Chana. Droga jest długa jak wszędzie w Mongolii, ale to ostatni dzień w tym cudownym środku transportu. Wystarczająco mnie to pociesza i jedzie się od razu szybciej:-) 
Jeżeli chodzi o ten przeolbrzymi, stalowy monument to powiem tak- nic specjalnego, żadne must see. No chyba, że ktoś lubi takie rzeczy, to wtedy konieczność. Ja jednak wielbicielką 40-metrowych, zwykłych obiektów turystycznych nie jestem, więc tylko krążę w środku obiektu, – tak, to jest puste- zachodzę do dwóch sklepików i wchodzę na punkt widokowy, skąd rozpościera się widok na step. Potem jem w restauracji smażone, gigantyczne pierogi nadziane przeróżnymi warzywami. Pisząc przeogromne, mam na myśli wielkości talerza obiadowego. I dla każdego są po dwie porcje. Przecież tego nie da się zjeść! Chyba, że po maratonie albo w trakcie oglądania filmów i seriali- wtedy wszytko jest możliwe.
*******
Po jakichś trzech godzinach dojeżdżam na peron. Biorę oba plecaki, w budynku wymieniam pieniądze na juany i wsiadam do pociągu- nie byle jakiego, bo jadącego do granicy najbardziej ludnego państwa świata.

Karolina Kownacka, klasa III LOT

Dodaj komentarz