Szalona osiemnastka w podróży transsyberyjskiej. Część V

Dzień 15
Po kilkunastu godzinach spędzonych w kolei, o 7:20 wychodzę na świeże powietrze. Potem przesiadam się do busa, który następnie wiezie mnie do granicy, gdzie 3 razy sprawdzają paszporty. Nie mam pojęcia dlaczego… Tak czy inaczej udało się przejechać przez granicę mongolską i chińską, czyli pełen sukces!
Po półtorej godziny cała grupa – skontrolowana i zmęczona krzykami Chińczyków- wsiada do busa, którym przejeżdża ostatnie kilometry mongolskim pojazdem.
Teraz czas na chińskie technologie – dosłownie i w przenośni. Na dworcu autokarowym po 10 sekundach, zostajemy otoczeni przez kierowców. Jeden krzyczy w niezrozumiałym języku, drugi wpisuje coś w tłumacza i stara się jakoś porozumieć… Ogólne zamieszanie, zero komunikacji. Aż do czasu, kiedy któryś z panów przeciska się do lidera i zaczyna mówić z amerykańskim akcentem. Tak miło jest tego posłuchać… I dowiedzieć się, że wszyscy mamy zapewniony transport aż do Pekinu.
Po ustaleniu drobiazgów, wchodzę do budynku będącego peronem. Widzę tu krzesełka, toaletę i sklepik z jedzeniem, czyli to, co jest mi w tej chwili potrzebne. Zostawiam plecak przy grupie i idę kupić coś do jedzenia. Portfel w dłoń i hop. Wita mnie uśmiechnięty Chińczyk i półki zapełnione przeróżnymi pudełkami i paczkami, opisanymi oczywiście krzaczkami, typu dziewięć kresek połączonych kładką. Jeżeli chodzi o różnorodność produktów to jest powalająca – ciastka, żelki, cukierki, napoje, suszone mięso i owoce morza, stos zupek chińskich, mrożonki i rzeczy, które są tak dziwne i niespotkane wcześniej przeze mnie, że trudno to jakkolwiek nazwać. Niby kilka minut w sklepie, a da się włożyć do koszyka tonę różności, bo:
– O! Tego w Polsce nie ma, to muszę koniecznie spróbować!
Po kilkunastu minutach decyduję się w końcu na bułkę i jakiś napój z kwiatkami na etykiecie. Słodki wypiek jest śmiesznie miękki – po ugryzieniu kurczy się i niemalże znika. Co do butelkowanego, zagadkowego czegoś, to okazuje się, że jest to zielona herbata z jaśminem, posłodzona toną cukru. Obie rzeczy bez efektu ŁAŁ. 
Po jedzeniu zabieram bagaże i wsiadam do busa. No i teraz mam swoje ŁAŁ. Nie ma siedzeń, ale za to są trzy rzędy dwupiętrowych leżanek. Dla każdego przypisane jest jednoosobowe, wąziutkie łóżeczko do czytania, spania, pisania… Tak… 12 godzin leżenia i odpoczynku.
*****
Powoli otwieram oczy, ziewam i staram się przyzwyczaić do ciemności panującej w środku pojazdu. Odwracam się i za oknem zauważam pełno świateł i samochodów.
– Pekin- szepczę, przyglądając się mijanym budynkom i drzewom.
Patrzę tak sobie chwilę na nocny krajobraz ogromnego miasta i dosłownie 2 minuty później wysiadam z autobusu. Przyjemny chłód z wnętrza, zamienia się w 30 stopni na dworze, ale to nie to jest niezwykłe. Otóż tu, gdzie się zatrzymałam czeka już samochód, który ma zawieźć całą grupę pod hostel. 11 ludzi. 11 ogromnych plecaków. I jeden 8- osobowy bus z tak małym bagażnikiem, że dwa bagaże leżą na nogach uczestników, a jeden spada na głowy dziewczynom siedzącym w ostatnim rzędzie.
– Ał!
– Szybciej, bo zaraz nie będzie czym oddychać!
– Ten plecak mnie atakuje!
Około 2 w nocy w końcu wysiadam, łapię plecaki i idę tam, gdzie mam spać. Hostel fajny, pokój dla 4 osób o wielkości 3×3 metry z dwoma podwójnymi łózkami+ szafka zajmująca 1/5 powierzchni. Miejsca jest tyle, żeby 1 osoba mogła stać, a rzeczy upchnąć w kąt. Fascynuje mnie ta oszczędność miejsca… gdzie się nie ruszę, to obijam się albo o ścianę, albo o kanty. 
– Dobra, dobra. A gdzie łazienka? – ktoś zapyta.
Na końcu korytarza damska, piętro niżej dla panów. 
Dzień męczący i pora się myć. A potem spać.

Dzień 16
Dwie godziny snu w wygodnym, miękkim łóżku i brak normalnego śniadania( dwa batony to bardzo średnie rozwiązanie, a zwłaszcza jak ma się w planach wrócić o 23 do hostelu) szybko dają o sobie znać. Dodatkowo 33 stopnie z samego rana i bezchmurne niebo… A to dopiero szósta rano.
Pakuję plecak, wychodzę z budynku i idę do metra. Kupienie biletów to normalka, ale nowością jest prześwietlanie toreb przy każdym wejściu. Bezpieczeństwo jest tu priorytetem i jak mogę sama zobaczyć oraz przeżyć- czymś zupełnie normalnym w tym kraju. Kładę więc swoje rzeczy na taśmę, przechodzę dalej i wsiadam do metra jadącego w stronę Zakazanego Miasta- punktu programu, na który czekam od dnia zapisania się na wycieczkę. 10 minut i jestem. Wysiadam, przechodzę kontrolę paszportu (tak, tak dobrze czytacie), a potem niemal biegnę do kolejki biletowej. 
Kilkanaście minut później, z wykupionym audio przewodnikiem, wchodzę za ogromną bramę na teren niezwykłego kompleksu pałacowego. Ta niezwykła architektura, zagospodarowanie terenu, dbałość o detale… Wszytko jest tak niesamowite, że chciałabym zapamiętać każdy najmniejszy szczegół. Chodniki, a raczej drogi są szerokie oraz kamienne. Złote wykończenia balustrad i czerwone ściany budynków nadają miejscu charakteru, a otaczająca zieleń dodaje uroku i niezwykłości. Budowane z zamysłem i rozmachem dla właściwie jednej osoby oraz jej służby. Nieprawdopodobne, a jednak jak najbardziej prawdziwe. 
Pani w słuchawce tłumaczy historię tego miejsca, po czym urywa i następuje koniec. 
– Zepsuło się. Jak nic się zepsuło- myślę i staram się ponownie odtworzyć nagranie.
10 minut nieudolnych prób kończy się wymianą sprzętu i kontynuowaniem zwiedzania.
******
3 godziny chodzenia po uliczkach Zakazanego Miasta mijają bardzo szybko i już kieruję się na Wzgórza Węglowe, znajdujące się vis a vis. W cieniu drzew, spacerkiem, idę cały czas pod górę. Wejście jak wejście, ale widok na Pekin z góry to coś MustSee! Cała zabudowa miasta, położenie, a zwłaszcza czerwone Zakazane Miasto z lotu ptaka… Wszystko wygląda przynajmniej bajkowo.
Godzina 12 i czas na lunch. Mija 10 minut wędrówki do restauracji, 20, 30…
– Wejdźmy tu- proponuje ktoś, a cała reszta zgodnie popiera ten pomysł.
Jak się okazuję- miejsce jest świetne. Nie dość, że menu jest po angielsku, obsługa bardzo sympatyczna, to jest też opcja dla wege- ludzi. Tak, tak, tak! Biorę wodę- nic bardziej wegańskiego, bezglutenowego i bezcukrowego nigdzie nie znajdziecie!- sałatkę z listków mięty, świeżego chili i plastrów tofu oraz cieniutką, smażoną fasolkę z chili. Moja opinia to 11/10. Zresztą wszystkich jedzących tak samo.
Nie zwalniając tempa, płacę, idę do metra i kilkanaście minut później jestem pół kilometra od Świątyni Nieba. Znowu biegiem i hop do parku. Szybko wchodzę po schodach do góry i jestem. Jestem zła. Wejście „do świątyni” i wydanie na dodatek 7 juanów to niedobry pomysł. Na środku gigantycznego placu, na który prowadzą schody, umiejscowiono wysoki walec, w środku tron i właściwie tyle da się zobaczyć. Ot, cała Świątynia. 
Trochę zawiedziona idę na dół i ruszam dalej, kierując się z grupą na słynną ” kaczkę po pekińsku”- mięsa jeść nie będę, spokojnie!
Trzy kilometry marszu i widzę restaurację. Przed nią: mnóstwo plastikowych krzeseł i dobre 20 osób. Nie bardzo wiem czemu to tak wygląda, więc wchodzę do środka. Dosłownie na wprost widzę haki z powieszonymi na nich zwierzętami i pana, który je zdejmuje, a potem przyrządza. Skręcam w lewo i widzę salę pełną ludzi. Nie ma gdzie przejść, a co dopiero usiąść. Wszyscy rozmawiają, śmieją się albo tylko jedzą. Kobiety, dzieci, mężczyźni. Niscy lub wysocy. Z Europy, Azji czy innych kontynentów.
– Are you waiting?- pyta kelnerka lidera, po czym nawiązują krótką dyskusję.
– Okey! I know everything- mówi po minucie- Now! Everyone outside! Fast, fast, fast!- macha ręką w stronę wyjścia i tak jak wszyscy się uśmiecha.
Drepczę więc do drzwi, nie dyskutując z Chinką.

Karolina Kownacka, klasa III LOT

Dodaj komentarz