Fioletowe plamy

Jeżyny mają podobno cierpki smak. Cierpka może być miłość, wspomnienie, uwaga, ale nie jeżyny. Są po prostu słodko-kwaśne. Nie uznawała słowa „cierpki” jako określenia smaku. Smak jest gorzki, słony, słodki i te nazwy dopiero się łączyły tworząc nowe.

 Te słodko-kwaśne owoce kojarzyły się jej zawsze z upływem lata. Gdy kończyła się ta urokliwa pora roku, pojawiały się i one. Zbierając je dzisiaj starała się jak najdokładniej wybierać tylko te najokazalsze. Chwytała je ostrożnie opuszkami palców, po czym umieszczała z pieszczotliwością w koszyku. Miała przy tym niezwykle skupioną minę, a pojedyncze kosmyki czarnych włosów spadały swobodnie na jej czoło i policzki. Rytuał ten wydawał się śmieszny. Miał on jednak swój cel. Owoce przeznaczone były na ciasto, a ładniej będą wyglądały te nienaruszone.

 Jej brat chichotał. Chichotem chciał jej dać do zrozumienia, że to co robi jest wręcz absurdalne, a owoce nie potrzebują tak wielkiej uwagi. Później śmiał się już głośno, wyraziście i zginając się w pasie. Jeżyny z jego kosza wypadały na trawę. Skrzywiła się lekko na ten widok, wprawił ją nawet w lekkie zakłopotanie, ale wróciła do swojego zajęcia nie zwracając uwagi na zachowanie brata.

 Lato według niej było czymś więcej niż tylko porą roku, to coś czego nie da się opisać w prosty sposób.

 Odkąd co roku wyjeżdżali do szkoły i mieszkali na stancji u starszej bibliotekarki, wśród książek i kurzu, to lato było wolnością i oddechem. Wracali wtedy na wieś i choć rodzice dalej pracowali – mieli babcię, znajomych, ogród, sad, jezioro, lasy i pola. Wszystko to było dla nich. Nocne spacery wśród wysokich traw w towarzystwie grających świerszczy, rechotania żab i cichego pohukiwania sowy. Wysoko umieszczone gwiazdy oraz oczekiwanie na to, aby któraś spadła. Mgła, która delikatnie osadzała się na skórze tworząc wilgotną powłokę. Ciepło nocy, światło latarni, które gdzieś daleko wyznaczały drogę. Nawet słońce inaczej zachodziło. Leniwie chowało się za drzewami, tonęło w jeziorze lub gubiło się na końcu drogi; malowało niebo pomarańczowymi odcieniami.

Lato było ciepłem, które uwielbiała. Deszczowymi dniami, podczas których deszcz pachniał i przyjemnie chłodził oraz burze; stanowiły naturalną przerwę i czas na odpoczynek.

Wszystko było wtedy inne. Bardziej przyjemne, a człowiek nie czuł się uwięziony.  

Lata nie dało się opisać za pomocą słów, trzeba było je poczuć. Całe było żółte i przyjmowało najróżniejsze odcienie tego koloru. Jeżyny zaś były czarne, może fioletowe; jak plamy. Dlatego, gdy dojrzewały te słodko-kwaśne owoce nastawał koniec lata. Były symbolem jego końca. Końca długich i ciepłych dni.

I właśnie te owoce wprawiły ją w zły nastrój. Myśląc o tym, co piękne i dobre nieostrożnie zgniotła w swej dłoni jeżynę. Słodki, ciemnofioletowy sok płynął po skórze zdobiąc ją rozgałęzionymi drogami.

Wyszli dzisiejszego wieczoru oboje na spacer. Szli polną drogą, która prowadziła za ich domem na niewielkie wzgórze. Jej brat obracał w dużej dłoni papierosa. Palił tylko w nocy  i poza domem, gdy nie widziała babcia. Byłaby wściekła- powtarzała, że jeden papieros skraca życie o 7 minut, a tym samym cała paczka zabiera dwie godziny i dwadzieścia minut życia. Przeczytała to w gazecie, poradniku domowym, który miał za zadanie natchnąć każdą porządną gospodynię, aby w jej domu panowała ciepła atmosfera i porządek. Papierosy stanowczo nie wchodziły w grę. Mówiła, że to zło, droga do piekła. Chociaż nastolatkom i ich wiecznie niespokojnym duszom bliżej było do piekła, nie dopuszczała do siebie tej myśli. Dlatego jej brat lubił palić w nocy, mówił, że wtedy mniej dostrzega to, że sprzeciwia się babci. Ona jednak uważała, że po prostu lubił myśleć przy papierosie i podobało mu się to.

Byli jednak koszmarnym rodzeństwem. Razem mogli wzniecić pożar. Wielki ogień. Sprawić aby płonęło wszystko. Ogniem, którego nie byłby w stanie ugasić nikt, prócz nich. A potem lunąłby deszcz. Za chwilę sprawiliby, że na tej jałowej ziemi zakwitłby najpiękniejszy ogród. Łączyła ich więź, której nie byli w stanie wyjaśnić. Stawali w swojej obronie zawsze ilekroć któreś z nich tego potrzebowało. Byli dla siebie największym wsparciem, a jednak nie zamieniali każdego dnia więcej niż kilku zdań. Mimo to, oboje wiedzieli, że są rodziną, a rodzinę uważali za najważniejszą i stawiali ją ponad to.

-To ostatnie nasze normalne wakacje, a ja mam wrażenie, że je zmarnowaliśmy.

Nie odpowiedziała. Doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Ostatnie wakacje.  I faktycznie nagle dotarło do niej, że dojrzały jeżyny, że mgła unosiła się każdego wieczoru, że słońce zachodziło wcześniej, a woda w jeziorze jest zimna. Owładnęła ją przykrość. Nie wiedziała z jakiego powodu, czy końca lata, ostatnich w ich życiu wakacji czy tego, że nie zdążyła jeszcze się nimi nacieszyć. Czas mijał szybciej niż by się tego spodziewała i chciała. Wszystko przemijało, pozostawiając po sobie jedynie wspomnienia, które nawet najbardziej pielęgnowane czy skrywane głęboko w sercu i tak się ulotnią. Ludzka pamięć zanika wraz z wiekiem, bała się, że przyjdzie taki moment i ona też zapomni. Zapomni o jeżynach i ich smaku, zapachu lata, o widoku zachodzącego słońca. Nie rozumiała do końca na czym polega przemijanie i kolej rzeczy, ale dzisiaj zrozumiała, że to co minęło jest już nieodwracalne. Stali tak obok siebie na niewielkim wzgórzu patrząc na rodzinny dom, jezioro i gwiazdy, które świeciły wysoko. Tylko dla nich.

„Każdy nosi w sobie te miliardy gwiazd gasnących powoli jedna po drugiej, zjadanych przez troski, choroby, nieszczęścia i kataklizmy, ale dużo ich -gwiazd, niezliczenie, miliardy i jeszcze ciągle nowe się rodzą i może to jest to właśnie, co trzyma nas. Może to jest to, ten ciężki cud, za sprawą którego udaje się jednak wyleźć z mroków jamy na powierzchnię i żyje się dalej. Świeci się dalej.”- Edward Stachura

Sylwia Karpinska kl. III LZB

Dodaj komentarz