20.01.2018r.
Dosłownie zrywam się z łóżka, bo – jak mi się wydaje – jest już późno. Patrzę na zegarek, zbierając rzeczy dookoła siebie i wpychając je do plecaka. Jak się okazuje jest koło 5:40, a śniadanie mam za 20 minut, więc coś mi się poplątało. Biorę więc zeszyt i coś tam dopisuję do notatek, a potem idę jeść i wsiadam do autokaru.
Po godzinie jestem pod Sigiriyą (często nazywaną Lwią Skałą) i zaczynam wspinaczkę po bardzo wąskich schodach – z mojej strony mogę powiedzieć, że niekoniecznie trzeba wchodzić w butach… klapki wystarczą, ale trzeba uważać.
Z rodzinką weszliśmy najwyżej, skąd widać wszystko dookoła – dżunglę, zbiorniki wodne, jedną ze stup i posągów Buddy oraz oczywiście ruiny zamku, będące właśnie na szczycie.
Po zobaczeniu fortecy, jadę do fabryki batiku. Wita mnie młodziutka, powiedziałabym nastoletnia dziewczyna. Jak się jednak okazuje ma 21 lat. A wracając do batiku – zobaczyłam jak własnoręcznie maluje się na tkaninach.
Kolejnym punktem programu, na który czekam od pierwszego dnia wycieczki, jest wizyta w wiosce lankijskiej. Na samym początku witam się z panem, który ma dowieść mnie na miejsce powozem napędzanym przez woły. Kiedy już jadę, dowiaduję się, jakie drzewa i krzewy mijam ( np. bananowce, dwa rodzaje palm kokosowych- owoce jednej zawierają mleko, drugiej wodę- mangowe, orzeszki ziemne, nerkowce itd.). Kilkanaście minut później siedzę w budynku, który służy za jadalnię. Ja, jak to ja, rozglądam się wszędzie i widzę, ze dach pokryty jest plecionymi liśćmi palmy kokosowej ( cały ten proces ręcznej roboty pokazuje później właścicielka), nie ma tu okien i ścian. Co w takim razie jest? Miejsca siedzące dla 25- 30 osób i stół do przyrządzania jedzenia. Normalnie na środku stoi tez drugi stół, przy którym się je. Tak mało, ale rodzina jest szczęśliwa, że ma dom i ma co jeść. Jeżeli chodzi o jedzenie, to mam okazje spróbować placków ryżowych z farszem z wiórków kokosowych, chili i soku z limonki oraz herbatę parzoną z odpowiedniej mieszanki ziół i owoców. Jedno i drugie pycha, ale sposób podania obu tych rzeczy jest czymś równie interesującym. „ Maca” leży na liściu lotosu, a napar jest w połówce łupiny kokosa. Kiedy jem, Lankijka pokazuje jak przygotowuje ryż ( za pomocą gigantycznego moździerza oddziela ziarno od plew), a potem zachęca do obejrzenia domu.
Żegnam się z całą rodziną i wsiadam do tuk- tuka, żeby wyjechać z wioski. Tuk- tuk na Sri Lance jest trzykołowym pojazdem, do którego mogą wejść trzy osoby. Działa bardzo podobnie jak nasz skuter. Wrażenia interesujące:-)
W Polonaruwie odwiedzam pracownię rzeźby w drewnie( materiałami są: heban, mahoń, drewno kokosowe i różane), mam możliwość zobaczenia ruin Pałacu Królewskiego, Czworoboku (który nie ma nic wspólnego z czterema bokami, nazwa wzięła się od tego, ze na obszarze zabytku są cztery świątynie), a także Gal Viharę – ogromną skalę, która jest wyjątkowa pod kilkoma względami. Po pierwsze: kamień ten ma pewnie z 60 metrów długości i 20 wysokości. Druga sprawa: Gal Vihara składa się z czterech wyrzeźbionych posągów Buddy, a to wszystko w jednej skale. I ostatnia rzecz: jeden z Buddów został przedstawiony w zupełnie inny, nigdzie indziej na świecie niespotykany sposób: jego ręce są skrzyżowane na wysokości klatki piersiowej. Wszytko to dodaje magii temu miejscu.
Po trzynastu godzinach zwiedzania dosłownie padam na twarz.
21.01.2018r.
Plan na dziś – śniadanie, a potem Kandy ( czyt. Kendy) i okolica. Zanim jednak zwiedzę kilka nowych miejsc, czeka mnie przejażdżka na słoniu. Jak to jest? Niewygodnie i inaczej niż czymkolwiek innym można się przemieszczać.
Drugim przystankiem jest sklep z jedwabiem i innymi materiałami. Wchodzę i lekko przytłoczona ilością kolorów, idę szukać jakiejś sukienki. Przeglądam wieszaki i półki, przyglądam się wzorom… Nic jednak ( czego bym chciała) nie znajduję. Chodzę jeszcze chwilę i napotykam jedną z pań, z mojej wycieczki, która ogląda straaasznie długi materiał. Nie mam pojęcia co to jest i po co to jest, ale w tej chwili nie robię nic innego, wiec zostaję w miejscu. Patrzę jeszcze chwilę i nagle mnie olśniewa- to tkanina na sari. Po kilku minutach kobieta jednak rezygnuje. Już chce wyjść ze sklepu ( bo nie mam co robić), ale zatrzymuje mnie pani przewodnik, pytając czemu nic jeszcze nie kupiłam. Tłumaczę jej co i jak, a ona mówi:
– Ale ty możesz przymierzyć sari! Masz to tu za darmo, zrobisz sobie zdjęcie i może Ci się spodoba i kupisz. Spróbuj!
Właściwie dobry pomysł, więc razem z kobietą szukam materiału na suknię. I tu pojawia się problem .Jest co najmniej 1000 rodzajów tkanin.
– Jaki kolor lubisz? Albo jakie sari Ci się podoba?- pyta mnie Pani Ewa.
Mówię, że czerwone są na prawdę piękne, ale przewodniczka lekko się krzywi, lustrując mnie od góry do dołu wzrokiem. No dobra, nie oszukujmy się. Wyblakły czarny, pastelowy czarny, nasycony czarny i inne odcienie czarni oraz barwy zbliżone do tego koloru, przeważają w mojej szafie. Poprawiam się i odpowiadam, ze w ciemnych kolorach czuję się najlepiej. Teraz kobieta się uśmiecha i zaczyna szukać, po czym tak samo szybko jak zaczęła, kończy to robić.
– Wiem co będzie idealne- szepcze w moją stronę i podchodzi do jednej z ekspedientek.
Prosi ją, żeby poszukała tkaniny, którą oglądała jakaś pani pięć minut temu. Lankijka kiwa twierdząco głową i odchodzi, żeby tak samo jak my, przeszukać sklep.
– Jest- mówię, wskazując na fioletowo- zielony materiał.
W 100% moje kolory i styl. Widząc moją minę, obie kobiety się uśmiechają i ciągną do przymierzalni.
Po dziesięciu minutach wychodzę z pomieszczenia, gdzie zostałam owinięta tkaniną i przeglądam się w lustrze.
– Wyglądasz teraz jak prawdziwa, lankijska donatorka- stwierdza pilotka wycieczki. – Olśniło mnie z tym sari jak zaczęłam szukać. Ten materiał jest totalnie dla ciebie.
– Mnie tez się podoba. Bier z- zachęca tata.
Po drodze do Kandy zatrzymuję się w ogrodzie przypraw. Świetna sprawa. Można zobaczyć jak rośnie ( i działa) pieprz, kurkuma, imbir, kakao, cynamon, trawa cytrynowa, drzewo sandałowe i wiele innych roślin.
Kiedy wszyscy kupili tyle rzeczy do gotowania ( zwłaszcza cynamonu, bo jak się okazało, w Europie mamy „oszukany”- przyprawa ma gorzki posmak, nie tak jak ten tu- na Sri Lance) i upiększania ile chcieli, ruszam do Świątyni Zęba- miejsca najważniejszego dla buddystów ( na całym świecie).
Jak się okazuje przy samej świątyni, kościół jest chyba największy spośród wszystkich, jakie widziałam na wyspie. Wnętrze architektonicznie przypomina nasz styl barokowy- złoto, zdobienia i przepych można dostrzec na każdym kroku. Wiernych jest pełno – modlą się, śpiewają, składają kwiaty ( przy okazji warto jest napisać, że w buddyzmie nie ma czegoś takiego – jak w naszej religii- jak niedziela. Każdy wierzący sam wyznacza sobie swój czas, w którym odda cześć Buddzie, będzie medytował czy przychodził do świątyni). Robią to ku czci Buddy, a w szczególności Jego Zęba, będącego relikwią. Ząb ten jest oczywiście niedostępny dla „zwykłych” śmiertelników. Aby go zobaczyć, trzeba pochodzić z rodziny królewskiej lub zostać kimś zasłużonym ( np. prezydentem).
Po wizycie w świątyni, idę spacerkiem do teatru na pokaz tańców lankijskich. Myślałam, że będzie to wyglądać jak oberek albo inny taniec, który znam( lub chociaż trochę podobny), a tu niespodzianka – jest zupełnie inaczej. Fajne doświadczenie, choć w 200% odbiegające od europejskiego standardu tzn. idealnej synchronizacji, perfekcyjnej znajomości kroków.
Karolina Kownacka ,klasa II LOT