Słońce właśnie zachodzi, a my mijamy granicę. Jego promienie rozlewają się wokół, czyniąc świat jakby bardziej pomarańczowym. Jest cicho, słychać tylko hałas pędzących po autostradzie samochodów. Radio brzęczy coś w języku, którego nie rozumiem. Po dwunastu godzinach w podróży, marzy mi się, aby iść spać i obudzić się na miejscu. A jednak nie mam zamiaru zmrużyć oka. Oto jesteśmy na wielkiej, zielonej łące. Nie jest to taka zwykła, lekko wyblakła zieleń. Ona aż pali w oczy, jest czysta, soczysta. Mam wrażenie, że ciągnie się w nieskończoność. Przejeżdżamy obok parku z niemożliwie równo przystrzyżoną trawą. A za chwilę oglądamy samotny, dotknięty piętnem czasu wiatrak. Jeszcze nie wiemy, że zobaczymy ich dużo więcej. Odwracam głowę w drugą stronę i widzę stado zwierząt rozrzuconych na polu. Skubią wolno trawę. Ludzi też niewiele. I nikt się nie śpieszy. No może oprócz nas.
Następnego dnia znów oglądam rozległe, nizinne krajobrazy Holandii, ale tym razem tylko przez chwilę. Wjeżdżamy do jednego z najsłynniejszych miast Europy. Autostrada szybko zamienia się w wąskie uliczki, otoczone kompletnym miszmaszem. Tutaj rząd starych kamieniczek, tam całkiem nowy budynek. A ten dom chyba jest trochę krzywy? A tamten ma takie śmieszne, kolorowe okiennice! A po co te haki? Czuję się jak dziecko, zafascynowana i zachwycona. Widzę tysiące rowerów i tłumy ludzi, ale każdy jest inny. Starzy i młodzi, blondyni i bruneci. Siedzą przy kawiarnianych stolikach, spacerują wzdłuż kanałów. Wokół śmiech, wrzawa. Czuję jak zapach dymu miesza się tu z zapachem sera. Witamy w Amsterdamie.
Wdycham świeże, morskie powietrze. Jest wieczór, idealnie orzeźwiający po wizycie w dusznym mieście. Niebo ciemnieje, ale za to światła pobliskich pubów i budek rozbłyskają jaśniej. Nie słychać już tego harmidru typowego dla metropolii, są jedynie rozmowy otaczających nas ludzi, radość dzieci i szum morza. A my idziemy wzdłuż molo w Scheveningen.
Ostatni dzień jesteśmy w mieście, w którym w teorii spędziliśmy najwięcej czasu, lecz wciąż znamy je najmniej. Tego niedzielnego poranka Haga wita nas w deszczowym, chłodnym klimacie i funduje nam wycieczkę po opustoszałych, zaspanych ulicach. Po południu jest niemniej leniwie. Większość ludzi przesiaduje w kawiarniach, popijając jedną kawę za drugą i prowadząc niekończące się rozmowy. Rodziny z dziećmi wybierają się do pobliskiego Madurodamu, żeby skorzystać z tamtejszych atrakcji i doświadczyć Holandii w miniaturze. My również tam zawitamy. A potem spróbujemy stroopwafels i pospacerujemy. Zobaczymy Mauritshuis, Binnenhof. Lista jest długa, tylko czasu tak mało.
Taka jest właśnie Holandia – pełna sprzeczności. Zaciera się tu granica między tradycją, a nowoczesnością, tym co naturalne i tym co sztuczne. To przepiękny pomnik przyrody, najprawdziwsza depresja, w którym jednak wyraźnie widać działanie ludzkiej ręki. To zapierające dech w piersiach stare budownictwo z drapaczami chmur w sercu miasta. To stare, duże wiatraki i te nowe, smukłe i wysokie. To ciasny, zabytkowy Amsterdam i przestronna Haga łącząca w sobie styl klasyczny i modernistyczny. To w końcu wręcz wybuchowa mieszanka wszystkich kultur, języków, religii i przekonań. A jednak coś jest w tym kraju rowerów, sera i wolności, że chce się tam wracać.
Małgorzata Abramczyk, klasa ILOL