17.01.2018r.
Po jedenastu godzinach siedzenia w jednym miejscu, o 3 nad ranem czasu lokalnego, w głośnikach samolotu słychać:
– Witamy Państwa w Kolombo.
– W końcu. Nareszcie!– myślę.
Szybko się pakuję, żegnam z załogą i wychodzę, kierując się po bagaże oraz by załatwić sprawy wizowe.
Kręcąc się po lotnisku w celu odnalezienia taśmy walizkowej, przyglądam się ludziom ( będąc na drugim końcu świata szukam kogoś, kto się odróżni). BAM! Jest. Kobieta w czerwonej sukni i tego samego koloru bluzce ( czyli sari w pełnym wydaniu). Uśmiechnięta, brązowooka, bosa. Dalej widzę już tylko ludzi w butach lub bez nich. Niektórzy są mulatami, a pozostali po prostu są brązowi.
Kiedy już mam swoje rzeczy, idę na dwór. Pierwsze wrażenia? Inne, wilgotne powietrze, temperatura ( przy naszym -8 nocą, 22 w Kolombo to raj) i oczywiście ludzie ( różniący się ode mnie kolorem skóry i ubiorem).
Potem już tylko całą grupą jedziemy do hotelu( to jest objazdówka), dowiadując się podstawowych informacji.
– Od 8 do 10 serwowane są śniadania- mówi pani przewodnik.
Zerkam na zegarek- 4:30. Okej, nie jest źle.
Dobranoc.
***
Po kilku godzinach schodzę z rodziną do restauracji. I tu- według mnie- jeden z najciekawszych punktów programu- jedzenie.
Biorę talerz i nakładam. Trochę tego, trochę tamtego. W ten sposób mam górę jedzenia. No i co ja mogę powiedzieć… Jak dla mnie uczta, dosłownie. Pikantne( ale tak na prawdę, na maksa, nie to co u nas w Polsce nazywamy „ hot/ spicy”, tutaj to już jest typowy level hard- płakałam za pierwszym razem przy żółtym curry i sosie z papryczek chilli) i słodkie ( ananas i kokos to niebo). Warto jest spróbować wszystkiego ( no może oprócz mięsa- Lankijczycy nie umieją go robić), bo tutejsza kuchnia jest kolorowa, pachnąca, zupełnie inna niż polska i oczywiście deadly ( jak to mówią turyści).
Około 13 wyjeżdżamy z hotelu, żeby zobaczyć miasto. Już po kilku chwilach widać mocno zarysowaną granicę między częścią turystyczną/ hotelową, która jest błyszcząca i ekskluzywna, a tą liczącą kilka stuleci, pachnącą ulicznym jedzeniem, zniszczoną przez ludzi i naturę. Ktoś pewnie powie: „Brzydko i śmierdząco”. Nie zgadzam się z tym zupełnie. To wszystko ma swoje lata, swoją historię, swój charakter.
Tego samego dnia wchodzę do nowoczesnej świątyni buddyjskiej. Brak ścian, drzewo, na którego konarach zawiązane są wstążeczki, miejsce gdzie mnisi przeprowadzają sądy, pozłacane posągi Buddy- wszytko to i jeszcze wiele innych elementów sprawiło, że uświadomiłam sobie jak bardzo różni się ta religia od katolicyzmu.
Zwróciłam uwagę na pieszych. Gdzieniegdzie są narysowane pasy, ale tutejsza ludność sama wyznacza sobie miejsca do przechodzenia na drugą stronę. Światła dla ludzi na chodnikach są też nieczęstym widokiem. Ale nie do tego zmierzam. Chodzi o to, że aby przejść, trzeba zatrzymać samochody ręką, machając. Jak ktoś tego nie zrobi ( tak jak ja) to można zostać przejechanym przez samochód. Kierowcy nie uważają kompletnie, co można odczuć poprzez obecny dookoła dźwięk klaksonu ( nie ma różnicy czy jesteśmy na targu czy przy świątyni. Każdy trąbi na każdego). Myślę, że ludzie są niecierpliwi, ale też naciskają na klakson, bo po prostu lubią- brzmi absurdalnie, ale skoro jakiś Lankijczyk jedzie samochodem przez pustą ulicę i nagle zaczyna trąbić, No to coś musi w tym być.
I tak kończę dzień- zmęczona, niewyspana, ale przede wszystkim szczęśliwa.
18.01.2018r.
Wstawanie o 5:30 wcale nie jest fajne. Zwłaszcza w ferie. No ale nasza przewodniczka Ewa powiedziała, że po pierwsze: musimy wykwaterować się z hotelu, po drugie: nie zdążymy zobaczyć tego, co mamy zobaczyć, a po trzecie: według buddyzmu wstawanie między 5 a 7:30 jest niezwykle korzystne dla organizmu.
Śniadanie, wystawiam walizkę i ruszam.
Koło południa widzę napis: „ sierociniec dla słoni w Pinnawali”. I tutaj napisze tak… Jedni są zachwyceni, cpykają zdjątka… no ach, och, uch, miód- malina. Ja uważam, że jest to zoo, w którym słonie zadowalają klientów. Zwierzęta te mają łańcuchy na przednich nogach ( chociaż to rozumiem, bo gdyby tak słoń zaczął biec, to z luzu będących na jego drodze zostałaby plama), w ich oczach maluje się smutek( nie trzeba być specjalistą, żeby to dostrzec,wystarczy odrobina zrozumienia), a „opiekunowie” trzymają w dłoniach długie, zakończone metalowym hakiem kije ( służące do zadawania ciosów, gdy słonie są nieposłuszne np. jeśli nie chcą zjeść więcej liści od karmiących ich turystów). Ale jak piszę- każdy odbierze to wszystko inaczej.
Po godzinie wyjeżdżamy autobusem z Pinnawali i kierujemy się do Dambulli. Pierwsze i każde kolejne wrażenie po przyjeździe, to po prostu magia w czystym wydaniu. Może powodem zachwytu jest to, że pierwszy raz na własne oczy zobaczyłam tu rzeźbioną w kamieniu świątynię buddyjską, a może to ta lankijska aura… Tak czy inaczej, w tym miejscu zwiedzaliśmy grupą pięć jaskiń. Piękne i przede wszystkim INNE pod każdym względem( zdjęcie butów i kapeluszy, zakryte kolana i ramiona, zakaz robienia sobie zdjęć z Buddą- tego należy przestrzegać, bo w innym wypadku można trafić na komisariat). Kolorowe kwiaty składane w hołdzie dla Buddy, dopełniają ręcznie malowane wnętrza wykutych w skale „kościołów”. Doświadczenie niedopisania, nie tylko z powodu chodzenia po posadzce nawet z I w p.n.e.
Po serii zdjęć wsiadam do autokaru i tylko czekam na kolację.
19.01.2018r.
Kiedy już plecaki są spakowane, zeszyt i długopis w ręku, wsiadam do autokaru, kierującego się do Mihintale – miejsca szczególnego, ponieważ jest ono kolebką buddyzmu. Tak całkiem szczerze to samą historia świątyni jestem zachwycona. Mnie się bardzo podoba : „autentyczny” odcisk stopy Buddy ( piszę w cudzysłowie, bo nie sądzę żeby ktoś miał rozmiar buta 83… ten odcisk ma z 60 cm długości, ale buddyści wierzą, że jest to autentyk), dwa punkty widokowe, z których widać Mihintale, ogromny posag Buddy na wzniesieniu i jeszcze jedno miejsce, które chwycili mnie za serce. Wchodzę tam i rozglądając się dookoła, nie wiem jak ująć to, co widzę. Malutka świątynia przepełniona kolorami i wzorami, a także bijąca aura szczęścia sprawia, że zaczynam myśleć o buddyzmie jako realnej, bliskiej mi filozofii( buddyzm ma bardzo dużo wspólnego z rozmyślaniem i kontemplacją, wiec jest często nazywany nurtem filozoficznym). Od tego momentu najnormalniej w świecie pokochałam Sri Lankę- kulturę, tradycję i właśnie buddyzm. Tego nie da się opowiedzieć, trzeba zobaczyć, poczuć i spróbować na własnej skórze.
Z bólem serca( i dłoni, bo oczywiście na moje szczęście musiałam postarać się o drzazgę) wychodzę z „różowej świątyni” i schodzę z punktu widokowego. Na dole, czekając na grupę razem z rodzicami, słyszę zza pleców:
– Oh! Come here!
Odwracam się i widzę Lankijczyka. Parzy na mnie, więc co? No idę do niego! Podchodzę, a mężczyzna podaje mi wielką księgę. Patrzę, patrzę, ale nie wiem, co to. Już mam pytać , o co mu chodzi, ale obok mnie siedzi pani przewodnik, więc zwracam się do niej( może wie, o co chodzi). Pani Ewa jednak też się nie domyśla, także prosi Subasha ( naszego drugiego przewodnika, pochodzącego z Sri Lanki) o to, żeby porozmawiał z tym kimś. Krótka wymiana zdań i dowiaduję się, że mężczyzna prosi o datek na świątynię. Oczywiście wszyscy dookoła się śmieją, bo zamiast do kogoś dorosłego ( np. rodziców), Lankijczyk zwraca się do mnie. Od tej pory jestem „Donatorką”, a nie Karolą ( ochrzczona 19 stycznia 2018r., imię wybrała Ewa).
Po Mihintale jadę do Anuradhapury, a dokładniej do skalnej świątyni. Sanktuarium leży na szczycie kilkunastu schodków, a wejścia do niego bronią dwa demony i kamień księżycowy ( półokrąg, symbolizujący kolejne etapy życia ludzkiego). W i przed Isurumuniyą ( czyt. Isurumuniją) nikt nie składa kwiatów, nikt nie śpiewa, nikt się nie modli. Jest cicho i spokojnie.
W tym samym mieście widzę tez świątynię drzewa boo, Wielką Stupę( niesamowitą z tego względu, że dookoła niej znajduje się mur złożony z trzystu słoni naturalnej wielkości) oraz najwyższą, a także najstarszą stupę.
Po krótkim dniu wracam do hotelu, żeby odpocząć „ na zapas”- poczytać, siedzieć i nic specjalnego nie robić.
Karolina Kownacka, klasa IILOT