Dzień
8
Cyk,
cyk i wstanę. Śniadanko, plecak z najpotrzebniejszymi rzeczami (ze
sprawdzonym polarem oraz kurtką od deszczu, bo jest średnia pogoda)
i aparat w dłoń. Chyba tyle, biorąc pod uwagę plan dzisiejszego
dnia. Co będę robić? Zwiedzać wyspę UAZem. A może raczej
objeżdżać ją.
Wychodzę za teren, gdzie mieszkam i
przed moimi oczami pojawia się właśnie UAZ (jest zdjęcie i
najlepiej je sobie zobaczyć. Dodać mogę też to, że w środku nie
ma się czego trzymać). Wcale nie przesadzę, jeżeli napiszę, że
jadę drogą pionowo w górę i w dół, po dołach i nic się nie
dzieje.
Jeżeli
chodzi o wyspę, to nie przyjrzałam się wszystkiemu wczoraj i robię
to teraz. Cały Olchon porastają dwie formacje roślinne: step albo
tajga (według mnie mieszają się tu strefy klimatyczne). Na tym
pierwszym są niskie, zielone i wysokie, złociste trawy, a także
mchy, skrzypy, rzadko rosnące krzewinki i krzaczki oraz oczywiście
kwiaty- różowe, białe, żółte, fioletowe, niebieskie i mlecze.
Lasy są iglaste, sosnowo- modrzewiowe i jak już gdzieś są, to
porastają dosyć duże obszary.
Roślinki opisałam, to jeszcze
przydałoby się wiedzieć, jak wygląda krajobraz. Tam, gdzie
występuje step jest płasko, a gdzie las, najczęściej są pagórki
i drobne wzniesienia. Zbocza/ brzegi wyspy są strome, kamieniste i
urwiste. Jak dla mnie to taki kawałek raju na ziemi – stoję sobie
na krawędzi, po lewej stronie i przed sobą mam zielonkawą,
przejrzystą wodę, a po prawo step albo las… idealnie.
Niezwykle
ciekawym dla mnie zagadnieniem jest ekologia. W końcu Bajkał jest
wpisany na listę UNESCO i intryguje mnie, w jaki sposób wszystko
zorganizowano. Wszędzie przecież, gdzie jest człowiek, są i
niestety odpady oraz zanieczyszczenia. Po całodziennym jeżdżeniu
jednak stwierdzam, że tu zobaczyłam może ze 3 leżące luzem
śmieci. Niewiarygodne i absolutnie fantastyczne zjawisko.
Po
paru godzinach właściciele domków, w których mieszkamy organizują
nam obiad. Też w fajnym miejscu, bo w altance przy jednym z miejsc,
gdzie można pochodzić. W menu zupa rybna z ziemniakami, marchewką,
papryką i koprem, sałatka z ogórków, pomidorów i rzodkiewek, a
na deser pierniki czekoladowe albo miętowe.
Zaraz po jedzeniu
ruszam z powrotem do miejscowości, z której przyjechałam. Jazda z
pełnym żołądkiem nie jest dobrym pomysłem. Na szczęście w moim
przypadku nie na tyle złym, żeby była jakakolwiek rewolucja.
Dzień
9
Drugi
i za razem ostatni poranek na cudownym Olchonie niestety wita mnie
mżawką.
Po śniadaniu i spakowaniu bagaży wsiadam do UAZa,,
którym jadę nad brzeg jeziora, aby kilkanaście minut później
przesiąść się do łódeczki i przepłynąć na południowy
kraniec Bajkału. Fale nie są specjalnie duże, ale w środku,
gdzie siedzę, jest zimno. Zasłonki chroniące przed wiatrem są
nieszczelne i bardzo rześkie powietrze wpada do środka (na cale
szczęście mam koszulę na długi rękaw, polar i kurtkę, co daje
chociaż odrobinę ciepła).
Po dwóch godzinach przenoszę się
do przodu – tam, gdzie jest kapitan. I nie wiem, czy to dobry pomysł.
Jest dużo ciepłej, ale bardziej trzęsie. Odrywam się od
siedzenia, lecę bezwładnie w górę i gwałtownie w dół. Zaczyna
kręcić mi się w głowie, żołądek wywraca się do góry nogami.
Świat dookoła wiruje i nawet nie myśli, żeby przestać. Wszystko
utrudnia też fakt, że tuż obok mnie siedzi sobie czarny robal
wielkości śródręcza ( boje się wszelkich insektów, które są w
moim otoczeniu).
Wypatruję brzegu, ale go nie ma. Czas dłuży
się niemiłosiernie i nic nie wskazuje na to, że cokolwiek mogłoby
się poprawić. Całe szczęście do czasu – moim oczom ukazują się
zarysy gór i nie mam pojęcia ile czasu mija, ale wreszcie
dopływamy.
Tak
szybko jak mogę opuszczam pokład ze wszystkimi rzeczami. Mam ochotę
pocałować ziemię i zwyczajnie iść spać, ale zamiast tego szybko
wsiadam do busa i przejeżdżam do restauracji. Od razu w pierwszej
kolejności idę do toalety (przy okazji zbijam nowy telefon.
Idealnie. Akurat na wycieczce musiałam pierwszy raz zepsuć
komórkę).
Dalej okazuje się, że nie ma opcji wege na obiad.
Proszę Agatę o pomoc i udaje się zamówić omleta i herbatę.
Zupełnie bezpieczny zestaw. A przynajmniej tak myślałam, aż nie
spróbowałam tego, co dostałam. Rozmieszane, usmażone jajka są
niesamowicie słone, prawie niezjadliwe… Dobrze, że chociaż
herbata jest normalna.
Tuż po posiłku jadę do Ułan
Ude, gdzie spotykam anglojęzyczną panią przewodnik. Razem z nią
całą grupa zwiedza miasto, zaczynając od położonej na
wzniesieniu świątyni buddyjskiej. Następnie wszyscy razem
przyglądamy się cudownym ( i bardzo fotogenicznym) wietrznym
koniom,
czyli takim miejscom, gdzie ludzie wieszają kolorowe chorągiewki
lub wstążeczki.
Kolejnym punktem jest kościół prawosławny,
gdzie akurat trafiamy na mszę, w której mamy możliwość
uczestniczyć tym samym poznając inny dla nas – katolików obrządek.
Potem spacerujemy uliczkami miasta, podziwiając tutejszą
architekturę, skwery i pomniki( w tym największą głowę Lenina na
świecie).
Po kilku wspólnie spędzonych godzinach pani
przewodnik żegna się z grupą, życząc udanego pobytu zarówno
tutaj, jak i wszędzie gdzie planujemy być. W chwilę później
przejeżdżamy busem do mieszkania i odpoczywamy, leżymy,
rozmawiamy…
Dzień
10
Całkiem
przyjemnie obudzić się o 10, zrobić śniadanko i nie martwić się
o większość rzeczy. Wszystko to sprawia, że mogę odpocząć
chociaż ten jeden dzień.
Żeby jednak zupełnie nie
marnować tak słonecznego dnia ( każdy robi dziś na co ma ochotę),
postanawiam z tatą przejść się po tutejszym parku, wcale jednak
nim nie będącym, a przynajmniej nie dla Europejczyka. Zero
jakichkolwiek drzew, tylko zżółkła trawa, chwasty, plac zabaw dla
dzieci i kilka posągów między alejkami. Co kraj, to obyczaj; co
kraj, to park😊.
Po
dwóch godzinach krążenia „wte i wewte”, wracamy do mieszkania,
żeby uporządkować rzeczy, zapiąć plecaki i zanieść je do busa,
którym dojedziemy pod dworzec kolejowy.
*****
Na
peronie kupuję wodę oraz coś do jedzenia na czas podróży w
pociągu ( a jest to 15 godzin) i ruszam w stronę Mongolii. Bilety
są na klasę najniższą, tak jak w transsyberyjskiej, ale widać tu
wyższy poziom. Przedziały są zamykane, mieści się w nich po 4
osoby, jest drabinka na górne łóżko, lutro na drzwiach… I z
początku w moim” pokoju” są 3 osoby łącznie ze mną,
więc jest luźniej. Na pierwszym postoju sytuacja jednak się
zmienia i dołącza do nas dziewczyna o ciemniejszej karnacji i
azjatyckich rysach twarzy. Nic nie mówi, a ja nie wiem czy zna
angielski i czy w ogóle chciałaby porozmawiać z obcą osobą, więc
ja też się nie odzywam.
Koło
23 pociąg zatrzymuje się na kontrolę graniczną – wszystko odbywa
się w środku kolei i muszę przyznać, że wygląda to strasznie
dziwnie. Okna są pozamykane, ludzie, którzy sprawdzają zgodność
paszportu z osobą go posiadającą, bagaże i pokoje są średnio
sympatyczni. Dodatkowo pan, który patrzy na zdjęcie wizowe i na
mnie ma wątpliwości czy ja to ja i dwa razy porównuje mnie do
fotografii… Nie będę tego specjalnie miło wspominała, bo gdyby
coś mu nie pasowało, to mógłby powiedzieć „Goodbye” i byłby
koniec mojej podróży, gdzieś na jakimś pustkowiu. Całe szczęście
skończyło się dobrze i przy okazji zaczęłam rozmawiać z
dziewczyną jadącą ze mną w przedziale. Okazało się, że jest z
Mongolii i studiuje w Moskwie, a teraz wraca na 3 miesiące do domu,
do Ułan Bator. Rozmawiamy sobie o tym, jak mieszka się w Polsce i
Mongolii, jakie mamy zainteresowania i plany na przyszłość, co nas
różni i co łączy…
W ten sposób bardzo przyjemnie minęły
mi 3 godziny – poznałam trochę kultury mongolskiej, akcentu,
języka, tradycji, ciekawych miejsc. Dla takich chwil warto się
uczyć i podróżować.
Dzień
11
Wczesna
pobudka, pożegnanie z koleżanką z Mongolii i wychodzę z pociągu
już o 6:50 w Ułan Bator (dalej używam skrótu UB). Dworzec nie
zachwyca, ale niekoniecznie to budynki zostają w mojej pamięci i
tworzą wspomnienia, dlatego nie przyglądam się mu zbyt uważnie.
Podchodzę kilka metrów dalej i spotykam przewodnika, który przez
kilka dni będzie jeździł z grupą po Mongolii. Jak się okazuje
jest Mongołem – i tyle się dowiedziałam, bo imienia nie
dosłyszałam. W samochodzie, którym będziemy jeździć czeka też
kierowca, chłopak, który pomaga z bagażami i „osobista
kucharka” grupy.
Całą przygodę zaczynam od wymiany
pieniędzy, ale tu nie ma co opisywać, więc lecę dalej. Drugi
punkt to sklep, w którym kupuję owoce, wodę, coś słodkiego i
wracam do busa. Tam czeka mnie śniadanie. I to nie byle jakie –
kanapka;-) Z czym? Sałatą, pomidorem, ogórkiem, serem i szynką…
Lider wcześniej pytał, czy istnieje możliwość, żeby 3 porcje
były zawsze bez mięsa i otrzymał pozytywną odpowiedź, co bardzo
mnie ucieszyło. Bardzo, bardzo mnie ucieszyło. No… A tu pierwszy
posiłek, kanapki i jakaś mielonka. Przewodnik chwilę później
obiecuje, że następne dania będą wege, a teraz musimy wyjąć
sobie przeszkadzający element i bon appettit.
Jadę, jadę,
jadę, ale jednak chciałabym wiedzieć, o której mogę spodziewać
się przystanku, więc rozmawiam z B ( pierwsza litera imienia
przewodnika).
– Jedziemy 150 km do Parku Narodowego, ale nie
pytajcie o czas. Nomadowie nie znają takiego pojęcia, a wy
dołączanie do nas i stajemy się rodziną – tłumaczy.- Jak ja i
ty- kończy patrząc na mnie, więc się przedstawiam.
Po kilku
godzinach jazdy w okropnie niewygodnym dojeżdżam do Parku
Narodowego Hustai. Oglądam tu film o roślinności i zwierzakach
tutejszych terenów, zaglądam do malutkiego muzeum przyrody, patrzę
na pamiątki w sklepiku jurtowym i wracam do samochodu, którym
jeżdżę po Parku, podziwiając wszytko dookoła. Wszędzie albo
trawa, albo piasek. Typowy step. Co do zwierząt to udaje mi się
zobaczyć jakiegoś niezidentyfikowanego ptaka drapieżnego, myszki,
chomiki, konie udomowione i zupełnie wolne, żyjące jak im się
podoba.
******
Po
około dwóch godzinach jadę na obiad, przygotowany przez „szefa
kuchni” jak to mówi B. Na talerzu dostaję sałatkę z sałaty,
ogórka, pomidora, kukurydzy, groszku zielonego i ostrego sosu
majonezowego. Do tego jem ryż z kolorowymi paprykami, fasolką i
czymś ostrym.
Chwilkę siedzę i dzielę się wrażeniami z
innymi uczestnikami, a potem znowu idę do busa i znów jadę… do
miejsca noclegowego, jakim jest jurta. Już tłumaczę, co to
– taki duuuuuży okrągły namiot. Z zewnątrz jest biały materiał
i czarne sznurki utrzymujące konstrukcję, drzwi wysokości 1 metra,
a w środku kilka łóżek z materacami, prześcieradłami,
poduszkami i kołdrą, stoliczek, kran bez wody i ogrzewacz na
drewno. Wnętrze ma kolor pomarańczowy, ale urokowi dodają ręcznie
malowane, wielobarwne wzory. Kwiatki, figury geometryczne, linię
proste i łamane- czuć taki klimacik.
Po wejściu prawie na
czworaka do jurty z plecakiem na plecach i wyjęciu kilku potrzebnych
rzeczy, idę na zewnątrz zobaczyć, jak wygląda wszystko
dookoła.
Co ja mogę powiedzieć… Rozległy step, malutka
pustynia, a za nią czarne góry. Do tego wszystkiego jeszcze
czerwono- pomarańczowe niebo, granatowe obłoki i zachodzące za
horyzont słońce.
W momencie, gdy tak sobie myślę, zauważam
białą… budkę? Coś takiego. Wzruszam ramionami i idę. Magiczne
pudło okazuje się toaletą. Nie byle jaką, bo królewską. Trzy
ściany, dziura i w odległości dwóch metrów dalej, ścianka z
dech, przez którą wszytko widać. A 30 metrów dalej jurta, ludzie
i zero prywatności. Ah te mongolskie klimaty!
Kilka minut
później idę na kolację do jednej z jurt. Smażone „pączki nie
pączki” wielkości kasztana i ser na słodko. Te malutkie, smażone
przysmaki są trochę jak ciasto francuskie. Sama nie wiem do końca
co to, ale jest dobre. A jeśli chodzi o ser- zrobiony jest z mleka
krowiego i jakiegoś słodu. Kształtem przypomina to małe walce
wielkości połowy paznokcia.
Po jedzeniu czas na koncert.
Przychodzi dwóch chłopaków (myślę ze 16-17 lat). Jeden z gitarą,
drugi z tutejszym instrumentem. Obaj grają i śpiewają nie tylko
tradycyjne pieśni i przyśpiewki mongolskie, ale kilka piosenek
europejskich, z filmów i najnowszych list przebojów.
Po dwóch
na prawdę fantastycznych godzinach idę powoli w stronę łóżka.
Mycie wcierane (dla tych co wiedzą to wiedzą, a dla tych co nie
wiedzą to nie wiedzą i muszą wybrać się na wycieczkę pod
namiot, na odludzie bez wody. Szybko załapiecie o co chodzi), ciepły
polar i spać. Wreszcie spać…
Dzień
12
Szybko
zakładam coś na siebie, wiążę buty, biegnę na śniadanie do
jurty oddalonej o 15 merów i znowu zmierzam do samochodu…
Po
kilku godzinach jazdy busem mogę stanąć na ziemi i poczuć się
jak na podwórku- wszystkie jurty są ogrodzone płotkiem. I nie jest
to jedyna dobra wiadomość. Otóż na miejscu mamy prysznic.
Cudowny, z ciepłą wodą. Coś niesamowitego. Dodatkowo jeszcze jest
Internet. W końcu mam jak skontaktować się z rodziną!
Godzinę
później jem lunch, po czym(hura!) znowu ide do samochodu. Cale
szczęście jadę tylko kilka minut i wysiadam w celu zwiedzenia
muzeum historii Mongolii (albo czegoś podobnego). Mogę sobie
poczytać o złotych latach i upadku państwa, słynnych wodzach i
miejscach. Raczej nudno, bo wszytko to można znaleźć w internecie
i przewodnikach. Zupełnie inne wrażenie wywiera na mnie Karakorum –
kompleks świątyń, obiektów sakralnych oraz domków, otoczonych
wysokim i grubym murem. Mogę przyjrzeć się tu obrazom z
wizerunkiem buddyjskich bogów i bogiń- ręcznie malowanych albo…
nie bardzo wiem jak to określić, ale są one wyszywane nićmi.
Wszystkie zawierają mnóstwo detali, są przepełnione symboliką i
ukrytymi treściami.
Idę dalej do „świątyni jurtowej”-
trochę hindu, buddyzmu… taka mieszanina wszystkiego- a potem
wychodzę za Mury, żeby popatrzeć na kamiennego żółwia… bardzo
fajnego żółwia!
Kilka zdjęć i wracam.
– Cyk…
Cyk, cyk!
Oglądam się za siebie, patrzę w bok, ale nie widzę
niczego, co wydaje dźwięk zbliżony do cykad, ale duuuużo, dużo
wolniej.
-Cyk, cyk, cyk!
Szybko spoglądam w prawo i widzę
robaka. Wielkości kciuka, brązowego. W pierwszej chwili zastygam,
bo nie mam pojęcia co to jest. Wielkie to, latające, wydaje dziwny
dźwięk.
Szybko pytam kogoś, co to jest albo czy
przynajmniej ma jakieś podejrzenia.
– Chyba szarańcza-
odpowiada mi męski glos za plecami, ale nie orientuje się kto to
powiedział.
Moje pierwsze skojarzenie to owady, które niszczą
plony i atakują całymi chmarami, ale mylę się. Te tutejsze po
prostu co jakiś czas przelatują i nic nikomu nie robią. Chyba nie
doświadczę egipskiej plagi.
Powoli spacerkiem wracam z
powrotem do busa i jadę w stronę miejsca, gdzie mieszkam na
kolację. Dziś sałatka ze świeżych warzyw i zupa- wersja wege to
po prostu wyjęte kawałki mięsa i pozostawiony bulion z marchewką,
ziemniakami oraz fasolką. Trochę oszukane, ale dobrze, że chociaż
próbują. Niemniej jednak bardzo wymagającym warzywożercom, nie
polecam Mongolii na kierunek podróży. Wszystko, dosłownie
wszystko, robią z elementem odzwierzęcym.
Najedzona, idę na
chwilkę do jurty żeby odpocząć i oczywiście trochę popisać o
wycieczce. Szybko jednak mija mi wolny czas i już po godzinie idę
na „koncert” śpiewu gardłowego. Wracam tam, gdzie
jedliśmy i czekam. Mija trzydzieści minut, godzina, dwie… a
ludzi, którzy mają występować brak. Bardzo nieprofesjonalne
podejście. Po 2, 5h przyjeżdża dwóch mężczyzn i jedna pani,
wszyscy ubrani w ludowe stroje. Grają, dziewczyna tańczy, trochę
coś podśpiewują. Jakbym miała oceniać, byłoby to 4/10. To, co
zobaczyłam, nawet w połowie nie było tak świetne jak wczoraj. Na
dodatek to spóźnienie…
Po półtorej godzinie robimy
sobie grupowe zdjęcie z artystami i każdy rozchodzi się, żeby w
końcu położyć się spać. I wcześniej wziąć prysznic- naprawdę
nie chce się powtarzać, ale woda jest tym, co należy szanować!
Karolina Kownacka , klasa III LOT