zień
13
Pobudka
o 5 – tej nie moje marzenie, ale dziś długa droga przed każdym z
osobna w tym rozklekotanym busie – około 400 km i kilka godzin w
podróży. Szybko jem śniadanie, wynoszę plecaki z jurty i zanoszę
wszystko do samochodu.
O jeździe nie będę nic
wspominać, bo się tylko denerwuję, a Wy pewnie nudzicie przy tego
typu opisach. Pomińmy więc ten epizod i przejdźmy dalej. Po
południu zajeżdżam do jakiejś galerii, w której mam lunch.
Oczywiście na szczęście każdy dostaje kurczaka. Nie jest jednak
tragicznie, bo do tego podany jest ryż, sałatka z ogórka i
colesław oraz zielona herbata i wywar z kości – mam ciarki , jak
dowiaduję się o tym ostatnim. Zjadam więc warzywa, a potem
zupełnie przez przypadek trafiam do piekarni, w której kupuję
ciastko. Kształtem przypomina babkę wielkanocną, ale niższą o
połowę, w smaku jest herbaciane, a środek wypełnia biało –
różowe nadzienie (twarożek z owocami leśnymi). Słodkie, ale
przełamane kwaskowatymi malinami i jeżynami. No i ten posmak
herbaty, którą uwielbiam…
Po godzinie ruszam dalej i
zmierzam ku parkowi narodowemu. Znowu robimy skok w czasie i już
znajdujecie się razem ze mną na miejscu. B mówi, że wszyscy mamy
1, 5 godziny na zobaczenie tego, co zastaniemy na, przy i za ścieżką.
Chyba nie ma innego wyjścia jak tylko się zgodzić, więc idę.
Pierwsze co da się zauważyć, to tabliczki z mantrami i
odpowiednimi do nich ilustracjami (całe szczęście wszytko jest po
angielsku, więc da się zrozumieć) po prawej stronie ścieżki.
Mantra to takie powiedzenie, złota myśl, która daje wskazówki jak
żyć, myśleć i postępować.
Kolejna „rzecz” to górujące
nad człowiekiem góry, które porasta las iglasty. Rozglądam się
dookoła, przechodzę przez drewniany, ruchomy mostek, wchodzę po
schodach i trafiam do świątyni buddyjsko- hinduistycznej. Znowu
mieszanina, ale tym razem przed wejściem trzeba zdjąć buty (czyli
kościół musi być ważniejszy).
W środku mogę zobaczyć
stroje tutejszych… mnichów? Nie wiem kogo, ale ludzi, którzy się
modlą i są odpowiednikami naszych księży. A przynajmniej tak mi
się zdaje. Dookoła pełno jest obrazów, figurek, świeczek,
jedzenia- czyli darów dla Buddy- oraz symboli religijnych.
Po
wyjściu ze świątyni i założeniu z powrotem butów, obchodzę
dookoła dom modlitwy. Kręcę korbkami, które znajdują się przy
ścianach budynku i po spędzeniu dziewięćdziesięciu minut w tym
miejscu, wracam do autokaru i przejeżdżam w miejsce, gdzie spędzę
ostatnią noc w jurcie. Tym razem jest to coś nieoczywistego.
Dlaczego? Nocleg znajduje się w środku lasu, z dała od samochodów,
spalin, gwaru i ciepła. Jest spokojniej, kameralnej i znacznie
chłodniej, dzięki płynącemu obok potokowi i otaczającemu z
każdej strony lasowi. Do jurty idę bez dużego plecaka-bagaż ten
przewiezie podstawiony wcześniej samochód. Ruszam. Z początku jest
o prostu „fajnie”, ale z każdym krokiem robi się coraz bardziej
interesująco. Drzewa rosną gęściej, ptaki śpiewają głośniej…
a zabudowa przypomina biwak jurtowy. a’ la pole namiotowe w wakacje.
Dodatkowo, żeby dostać się na miejsce, trzeba albo wejść do 4
strumyków- woda po łydki- albo przejść przez kładki. W tej
sytuacji nie sądzę, żeby taka forma „kąpieli” była
dobra i wybieram mostki. „Mostek”- obalony pień drzewa,
umiejscowiony tak, żeby dało się przedostać z jednego brzegu na
drugi; brak poręczy, przymocowania do podłoża. Rób co chcesz –
ważne, żeby się udało.
Kiedy docieram na polankę obok
naszego miejsca, gdzie będziemy spać, odbieram plecak, wchodzę na
ogrodzony placyk i idę do jurty żeby trochę odpocząć. Wystrój
standardowy, kolory te same… Szybko mija kilkanaście minut i Lider
woła wszystkich na kolację. Ryż podsmażany z jajkiem, glonami,
papryką czerwoną i zieloną z oliwkami. Mniam.
Po
posiłku zostaję przy stole i pijąc herbatę, śmieję się z
żartów i historyjek pozostałych uczestników.
***********
–
Wiemy, że jest z nami kilka osób, które niedługo mają urodziny-
zaczęła Agata, uśmiechając się w moją stronę- i chcieliśmy
złożyć Wam życzenia.
– Sto lat! Sto lat! – śpiewa 9
osób, podczas gdy ja, tata i Zbyszek stoimy troszkę
zszokowani.
Potem dostajemy kartki urodzinowe z życzeniami,
mnóstwo uścisków i uśmiechów
18-
stka z polską grupą, w Mongolii, w towarzystwie słodyczy z
Rosji😊
Ale
to nie koniec niespodzianek! Po dobrych kilku godzinach spędzonych
przy ognisku wracam do jurty i czekam na kogoś, kto pomoże mi
rozpalić w piecyku, bo sama nie umiem, a wiem, że niektórzy mają
wprawę. Parę minut później jest już ciepło, więc pomału
szykuję się do spania. Piżama, zapach dymu i te sprawy. Zaraz. Co?
Spoglądam w prawo i widzę szarą strużkę, wydostającą się z
pieca wprost do wnętrza jurty. Na początku jest to mały problem,
ale z biegiem czasu jest coraz gorzej. Powietrze staje się mętne,
przejrzystość jest znacznie mniejsza, a oczy samoczynnie łzawią.
Zachowując trochę rozsądku, szybko otwieram drzwi na oścież i
biegnę po pomoc do sąsiedniej jurty. Wbiegam do środka, tłumaczę
co się stało i wracam z powrotem. Schylam się i jedyne co widzę,
to nic- szare nic. Pachnie wędzonym tofu i nie jest
fajnie.
Szczęśliwie dzięki trzem osobom udaje się
uratować sytuację i po kilkunastu minutach jest już znacznie
lepiej – da się swobodnie oddychać, nie płaczę się przy
każdorazowym mrugnięciu.
Później wszytko już się normuje i
dalsza część nocy mija spokojnie.
Dzień
14
Śniadanko,
pakowanie i albo przejazd końmi przez las, albo spacer. Wybieram to
drugie razem z kilkoma osobami i ruszam. Idę przez łąkę, czyjąś
nieogrodzoną działkę i rzeczkę- bez mostka, kładki oraz innych
takich bajerów. Schodzę w dół po brzegu i na moment się
zatrzymuję, żeby pomyśleć jak nie wpaść po kolana w wodę.
Jedyną rozsądną możliwością jest przejście po konarze drzewa,
więc tak robię. Stawiam 4 kroki i jestem już tylko 20 centymetry
od lądu. Jeszcze chwilka i bez problemu wejdę na trawę. Podnoszę
nogę, przesuwam dalej prosto i stawiam. Chlup! Dryfujące drewno
wędruje w dół, a kiedy szybko staram się uratować sytuację,
wypływa na powierzchnię. Przeźroczysta ciecz doszczętnie moczy
but, skarpetę i 15 cm spodni. Świetnie. Po prostu idealnie.
Staram
się szybko ogarnąć i idę dalej, dalej przez las i kilka mostków
aż do samochodu. Szybko zabieram swój duży plecak, wyciągam suche
rzeczy i zmieniam je. Mały kryzys zażegnany, 10 minut czekania na
pozostałą siódemkę i ruszam pod pomnik Chingis Chana. Droga jest
długa jak wszędzie w Mongolii, ale to ostatni dzień w tym cudownym
środku transportu. Wystarczająco mnie to pociesza i jedzie się od
razu szybciej:-)
Jeżeli chodzi o ten przeolbrzymi,
stalowy monument to powiem tak- nic specjalnego, żadne must see. No
chyba, że ktoś lubi takie rzeczy, to wtedy konieczność. Ja jednak
wielbicielką 40-metrowych, zwykłych obiektów turystycznych nie
jestem, więc tylko krążę w środku obiektu, – tak, to jest puste-
zachodzę do dwóch sklepików i wchodzę na punkt widokowy, skąd
rozpościera się widok na step. Potem jem w restauracji smażone,
gigantyczne pierogi nadziane przeróżnymi warzywami. Pisząc
przeogromne, mam na myśli wielkości talerza obiadowego. I dla
każdego są po dwie porcje. Przecież tego nie da się zjeść!
Chyba, że po maratonie albo w trakcie oglądania filmów i seriali-
wtedy wszytko jest możliwe.
*******
Po jakichś trzech
godzinach dojeżdżam na peron. Biorę oba plecaki, w budynku
wymieniam pieniądze na juany i wsiadam do pociągu- nie byle
jakiego, bo jadącego do granicy najbardziej ludnego państwa świata.
Karolina Kownacka, klasa III LOT