Tyle wspaniałych chwil, poznanych ludzi, zakręconych przygód i wspaniałych rozmów, jakich doświadczyłam w przeciągu tych kilkunastu dni mojej podróży , nie można odczytać z napisanych artykułów. Gdzieś między słowami ukryta jest odrobina tego, czego miałam możliwość doświadczyć. Grupa, z którą podróżowałam, była fenomenalna. Jedzenie raz lepsze, raz mniej smaczne, jak to czasem bywa, ale do tej pory pamiętam smak wszystkiego, co jadłam po raz pierwszy. Zrobione zdjęcia i wymęczone notatki będą małym powrotem do tego, co zobaczyłam. Tak, tak- zrobione tym razem z przymusem wewnętrznym, bo po każdym dniu byłam tak zmęczona, że marzyłam tylko o śnie… Podczas gdy wszyscy smacznie chrapali, ja dopisywałam punkty, wiadomości i inne dziwactwa. Przypominałam sobie czy najpierw poszłam tam, a może zobaczyłam to. Ale nie żałuję. I nigdy nie będę żałowała, bo to, co jest prawdziwą pasją, po prostu jest w Nas zakorzenione.
******
– Where
are Soliscij?- pyta kilka minut później ta sama kobieta, która
powiedziała żebyśmy wyszli.
Podnoszę rękę, jak każdy z
grupy, a następnie idę za kelnerką, siadam na krzesełku i dostaję
kartę. Przerzucam kartki i dochodzę do wniosku, że nie będę
zamawiała czegoś oddzielnego. Każda kaczka jest w zestawie z
tysiącami różnych dodatków, będącymi od razu w cenie, więc na
pewno się najem. Zamawiamy i czekamy.
Wygląd to tak:
Gromada
kawałków mięsa i pełno talerzyków z owocami, warzywami oraz
sałatkami+ malutkie naleśniczki, w które samodzielnie zawija się
wszytko, na co ma się ochotę.
Z opcji wege są: ogórki z
sezamem i sosem sojowym; surówka z kapusty i marchwi,; coś
przypominającego pomarańczę, ale na pewno nią nie będące;
grzyby mun i jakieś inne, które pierwszy raz w życiu widzę;
gotowane brokuły; pieczone marchewki; różne kiełki; kapusta pak
choi; pikantny sos chili; makaron z marchwią, cebulą, kapustą i
sosem sojowym; chrupiące, różowe warzywo; słodko- kwaśna sałatka
z pomarańczy i papryki; algi z marchewką; grillowana cukinia i
bakłażan; marynowane rzodkiewki; seler ze szczypiorkiem i
chili.
Jak widać, wybór jest przeolbrzymi – spokojnie da
się najeść. Nie ma miejsca na nudę i tradycyjne gotowanie – każdy
składnik świetnie łączy się z innym, tworząc coś
nieprawdopodobnie oryginalnego i niespotykanego.
Po posiłku płacę, podnoszę plecak i słucham planu na wieczór.
– Dobra, to teraz
szybko, szybko i na targ! – oświadcza lider.
*****
Kiedy
zaczyna robić się ciemno, staję na pięknej, zadbanej ulicy z
tysiącami sklepów. Porcelana, złoto, srebro, kamienie szlachetne,
jedwabie… Można znaleźć wszytko o czym człowiek zamarzy.
Około
20 wszyscy znajdujemy się już w dzielnicy, gdzie można spróbować
podejrzanych koktajli, zobaczyć ceremonię parzenia herbaty i kupić
breloczki z wieżą Eiffla. Da się też znaleźć lniane suknie,
dziwne burgery, kraby, ośmiornice i stosy słodyczy.
Po
godzinie wracam metrem do hostelu. Czystego, pachnącego, małego
hostelu, po 18 godzinach biegania, zwiedzana i fotografowania.
Dzień 17
Rozpoczynam ciastkami
i nie do końca rozpuszczonym kisielem. Co ja mogę napisać w tej
sytuacj i- śniadanie to po prostu to, co zostało w plecaku i nie
chce mi się wieźć z powrotem do Polski.!
Koło siódmej
wychodzę z hostelu i wsiadam do busa (tym razem na odpowiednią
ilość osób) i jadę, jadę, jadę tam, gdzie trzeba być, będąc
w Chinach:-) Wszyscy na pewno domyślają się, że tym czymś
jest Wielki Mur Chiński. Co jak co, ale to jest punkt
obowiązkowy!
*****
–
Masakra-
myślę, patrząc na kilkadziesiąt schodów prowadzących w górę
na Mur. Niemal pionowo, ale co tam!
– Jak tu jestem,
to nie po to, żeby wymięka ć- pocieszam
sama siebie.
–
Tak, tak, jasne. Wmawiaj sobie–
odpowiada mi bardziej rozumna część mojej osobowości. – 5
kilometrów, zero chmur, palące słońce i brak kondycji…
*****
Od dziecka
chciałam pojechać do Chin. Teraz chciałabym zobaczyć dodatkowo
tysiąc innych rzeczy, ale Mur to konieczność. No i eh… Lider
załatwił trekking po kawałku, gdzie minęłam 3 osoby. 3 OSOBY W
TYM MIEJSCU! I szybko okazało się, dlaczego tak jest. Te schody
naprawdę, autentycznie prowadzą pionowo w stronę nieba. Tak mniej
więcej wyglądało 5/7 drogi. Przez kilka godzin marszu mijam 9
baszt, pięćset razy myślę, żeby zawrócić i topię się w
temperaturze bliskiej 40 stopniom. Jeżeli chodzi o zejście z Muru
to jest pionowo w dół, ale idzie mi się znacznie lepiej niż
podczas pierwszego odcinku drogi.
****
Wracam busem do
hostelu, biorę prysznic i lecę na obiad. Dziś coś chińskiego-
micha zupy z makaronem, marynowanym jajkiem i pak choi.
Pychota!
Zresetowana i najedzona wolnym krokiem kieruję się do
pokoju, gdzie w końcu odpoczywam po całym dniu.
****
– Drrrrryń!!! – budzi mnie przeraźliwy dźwięk telefonu.
Godzina 12 w nocy, a ja pakuję się po raz ostatni (a przynajmniej jak na razie) i ze smutkiem dopinam plecak. Mówię „Do widzenia” temu miejscu, ale Chinom z pewnością nie- dwa dni to zdecydowanie zbyt krótko jak na tak olbrzymie państwo.
Koło pierwszej jestem już na lotnisku. I właśnie tu zdarza się coś, co jest absurdalne, stresujące i okropne. Otóż gdy nadaję bagaż z tatą, okazuje się, że w plecakach mamy niedozwolone do przewozu rzeczy. Myślę sobie:
– Kurde, noża nie mam, broni też, narkotyków tym bardziej… Co jest grane?
Otwieram plecak. Przeszukuję kieszeń po kieszeni. Wyjmuję złożone ubrania, torebki, buty, pamiątki, leki… Dosłownie wszystko. I nie ma nic podejrzanego.
Idę więc do ochroniarza i pytam co powinnam wyjąć. Odpowiada mi, że powerbanki, baterie i czołówki. To są podejrzane rzeczy. Tak.
Przekładam wymienione przez mężczyznę rzeczy do plecaka, resztę pakuję i z powrotem kładę na taśmie. Maszyna piszczy, a ochroniarz mówi, że nie wyjęłam wszystkiego. Wyjmuję po kolei kurtkę, batony, chusteczki, ładowarkę… Znowu. Znajduję baterię do aparatu. Hop do podręcznego. Resztę wrzucam do wnętrza plecaka.
Po raz kolejny kładę bagaż i tylko wzdycham. Tym razem jednak udało się załatwić sprawę… Dodam, że plecak taty prześwietlali chyba 4 razy. Może 5. Nie wiem już sama.
Kolejny punkt to sprawdzenie bagażu, który wnosimy na pokład samolotu. Co tutaj może być nie tak? To się człowiek może zdziwić! Złe napięcie w jednym z czterech powerbanków skutkuje obowiązkowym pozostawieniem go ochroniarzom.
Półtorej godzinna kontrola…
O 2:40 w końcu wylatuję. W ogromnym, wygodnym samolocie przykrywam się kocem, zamykam oczy i odpływam.
***
Około 14 wędruję do samolotu numer dwa. Wkładam na półkę mój mały, czarny plecak, siadam na miejscu, przypinam się pasami i po pół godzinie po raz kolejny zasypiam.
***
Przechodzę przez kilka bramek, odbieram duży bagaż, żegnam się ze wszystkimi i zakładam na plecy po raz tysięczny ciężki plecak. Wychodzę na dwór i biorę głęboki wdech. Rozglądam się dookoła jakbym nie dowierzała, że wróciłam dokładnie w to samo miejsce, z którego siedemnaście dni temu wyruszyłam. Wszystko wydaje się być zarazem tak bliskie i tak dalekie, zupełnie nierealne. Czuję się trochę jakbym zgubiła się w mieście, które wydaje się być dziwnie podobne do czegoś, co już kiedyś widziałam. Mijają mnie turyści, poszukiwacze i podróżnicy… a ja stoję gdzieś pośrodku tego, co dzieje się dookoła.
– To gdzie lecimy następnym razem? – pyta niewinnie tata, a ja wymieniam, wymieniam, wymieniam… Ta pasja nigdy się nie kończy i nigdy się nie nudzi.
Karolina Kownacka, klasa III LOT